W większości kohvików można bowiem nie tylko napić się kawy, ale też zjeść pełnowartościowy posiłek, a nawet napić się alkoholu. Czytaj też: Zjeść Tallin. Kawiarnie w Tallinie same zapraszają do środka, szczególnie jeśli stolicę Estonii odwiedzamy w chłodne miesiące, np. w maju ;-).Tallin – kawiarnie. Gdzie na kawę? W Estonii kohvik (wym. kofik) oznacza kawiarnię, a kohv (wym. kof) – jak nietrudno się domyślić – kawę. W związku z tym wiele kawiarnianych miejscówek ma w nazwie słowo kohvik, także wtedy, gdy kawa jest tylko jednym z elementów oferty. W większości kohvików można bowiem nie tylko napić się kawy, ale też zjeść pełnowartościowy posiłek, a nawet napić się alkoholu. Czytaj też: Zjeść Tallin Kawiarnie w Tallinie same zapraszają do środka, szczególnie jeśli stolicę Estonii odwiedzamy w chłodne miesiące, np. w maju ;-). Jest ich mnóstwo, są wyjątkowo klimatyczne i urokliwe, idealne na wielogodzinne pogaduchy o wszystkim i o niczym (albo do kontemplowania ekranu iphone’a/ipada/macbooka – niepotrzebne skreślić, ponieważ szybkie darmowe wifi jest tu standardem), a co najważniejsze, w mieście nie widać żadnych sieciówek. Przez 9 dni intensywnych spacerów po Tallinie nie trafiliśmy na ani jedną sieciową kawiarnię; szkoda, że kawiarniany krajobraz Warszawy przedstawia się całkiem inaczej. Kawowy Tallin ma jeszcze jeden plus warty odnotowania. Kawa z chemexa wszędzie serwowana jest w chemexie. Po prostu. Niektóre miejsca oferują dwie pojemności do wyboru (np. 500-700 ml), inne jedną (zwykle 500 ml), ale nie ma tu kombinowania w stylu warszawskich lokali, gdzie zamówioną kawę zaparzoną w chemexie przelewa się przed podaniem np. do szklanej butelki i serwuje z filiżanką zawieszoną na szyjce. W gruncie rzeczy też ładnie, pytanie tylko po co. Powód? Mało chemexów przeznaczonych do użytku kawiarni na stanie (!). Kradną? Tłuką? Bywa nawet, że używalny chemex jest w kawiarni tylko jeden, jak w pewnym popularnym i istniejącym od dawna lokalu na warszawskim Żoliborzu. A w Tallinie chemexów pod dostatkiem. Poniżej lista 6 sprawdzonych kawiarnianych adresów w różnych punktach Tallina. Każda kawiarnia ma inny, charakterystyczny klimat, w każdej (z jednym wyjątkiem) z powodzeniem można się zrelaksować i z każdej wychodzi się z przekonaniem, że warto odwiedzić to miejsce ponownie 🙂 I. Renard Coffee Shop Telliskivi 62, Tallinn Otwarte: 09:00–19:00 Hipsteriada 100% w hipsterskiej lokalizacji (Depoo), ale w bardzo przyjemnym wydaniu. Duży, jasny i przestronny lokal, spory wybór kaw zaparzanych ze świeżo mielonych ziaren, które można sobie wybrać przy składaniu zamówienia (polecamy świetną Nemesio Ramos), wszystkie ciasta, chleby bananowe, etc. są glutenowe – i dobrze, po co się tuczyć ;-). Z bezglutenowych łakoci można zjeść organiczne wegańskie batoniki z nieprażonych ziaren kawy – specyficzne, lekko kwaśne, ale spróbować warto. Chemex (500 ml) kosztuje 7,90 EUR, batonik 2,90 EUR. Na piętrze mieści się jeszcze Rude Rats: męski salon fryzjerski, barber shop, oldschoolowy sklep z płytami, a jakby komuś było mało – na parterze po sąsiedzku jest Renard Speed Shop – motorowy komis/sklep. II. Platz: Esileht Rotermanni Kvartal (Rotermann Quarter), Roseni 7, Tallin Otwarte: 12:00 – 22:00/23:00 w zależności od dnia Platz to kawiarnia i restauracja z ogródkiem ulokowana w Rotermanni Kvartal. Rotermanni to nowoczesny kompleks loftowych budynków handlowych, biurowych i mieszkalnych. Ogródek w Platz, z uwagi na rozmiar, zasługuje bardziej na miano ogrodu, ponieważ zmieści się w nim spokojnie kilkadziesiąt osób. Można tu przyjść na dobrze zaparzoną americano i pyszne małe gryczane naleśniki na słodko z sorbetem malinowym (wszystko bez cukru i glutenfree), a niesłodkie jedzenie jest w Platz jeszcze lepsze. To tu zjedliśmy doskonałe 100% roślinne burgery z portobello zamiast bułki, na które przepis odtworzyłem niedawno w domu (BURGERY Z PORTOBELLO). Burgery okazały się hitem, więc zanim polecisz do Tallina, zrób je w domu. Więcej o tym, co zjeść w Platz, w jednym z kolejnych wpisów. Cztery czarne americano (4 x 2 EUR) i naleśniki (4 EUR) kosztowały 12 EUR. III. Bogapott Pikk Jalg 9, Tallin Sympatyczna, przytulna kawiarnia o domowej atmosferze, w samym sercu tallińskiej starówki, prowadzona przez rodzinę estońskich ceramików (Bogatkin). Sąsiaduje z warsztatem i sklepem z ręcznie wyrabianą ceramiką (i innym rękodziełem), w której Bogapott serwuje też herbaty, kawy czy grzańce. Dobre miejsce na relaks w półmroku. Klimat jak na starym babcinym strychu, zastawionym przykurzonymi książkami i wiekowymi meblami. Sporo drewna, trochę kamiennych murów umiejętnie wmontowanych w ściany wnętrza. W ciepłe dni najlepiej usiąść przy stoliku w małym, ale bardzo kolorowym i ukwieconym ogródku urządzonym na wewnętrznym mini dziedzińcu przed wejściem. Cena grzańców wyparowała z pamięci, ale były dobre i niedrogie. IV. Kohvik Komeet Estonia puiestee 9, Tallin Otwarte: 10:00-23:00 Fajna kawiarnia i restauracja na ostatnim piętrze centrum handlowego Solaris (Solaris Keskus), z ładnym widokiem na miasto. Niech Was nie zmyli lokalizacja. Komeet nie ma nic wspólnego ze smutnymi fastfoodowymi strefami w naszych krajowych centrach handlowych. Jest tu sympatyczna, pomocna i kompetentna obsługa, jest dobra kawa z chemexa, są bardzo smaczne, mocne i wytrawne estońskie cydry (Mull) oraz lekko oszałamiający wybór deserów, w tym wegańskich i bezglutenowych klasyków, takich jak ciacha z nerkowców. Jeśli ktoś ma ochotę na sernik z nerkowców na spodzie z orzechów lub daktyli, może skorzystać z jednego z FiKowych przepisów 😉 albo polecieć do Tallina i zjeść takie ciacho w Komeet 🙂 Zamówiliśmy jedną porcję na pół, tyle wystarczy, by stwierdzić, że (bez)sernik był bardzo smaczny. Nie za słodki, o idealnej konsystencji – znają się tu na rzeczy. O tym, co można zjeść w tym miejscu dobrego, zdrowego, bezglutenowego i przede wszystkim wytrawnego, będzie w jednym z kolejnym wpisów. Chemexowa kawa (0,5 litra) kosztuje 8 EUR, porcja ciasta z nerkowców słodzonego syropem z agawy – 5 EUR, butelka cydru – 4 EUR. V. Maiasmokk kohvik Pikk 16, Tallinn Maiasmokk kohvik to najstarsza kawiarnia w mieście (istnieje od 1864 r.), ulokowana w samym sercu Starówki, przy Pikk 16. Kiedyś pewnie miała klimat, a dziś to miejsce w stylu polskich kawiarni/czekoladziarni Wedla. W wersji estońskiej zamiast Wedla jest największa lokalna marka czekoladowa – Kalev – na której sklepy można trafić wszędzie. Słodycze Kalev są chyba najpopularniejszą pamiątką/prezentem przywożonym z Estonii. Skład większości ich czekolad jest mierny, tylko gorzkie trzymają dobry poziom, ale jeśli chodzi o Kalev generalnie wielkiego szału nie ma. Jeśli chodzi o kawiarnię, jest podobnie. Wewnątrz kłębi się tłum, nowi przybysze, stojąc w długiej i powolnej kolejce po kawę i coś słodkiego wypatrują usilnie wolnych miejsc (presja, by nie siedzieć zbyt długo, jest aż nadto odczuwalna), a poza kawą zamówić można przede wszystkim praliny i inne łakocie made by Kalev, które nie wyglądają szczególnie przekonująco. Sztuczne, kolorowe, sztampowe, przesadnie ozdobione, olukrowane do szaleństwa – idealne, by osiągnąć wielki masowy sukces. To jedna z tych kawiarni, do których przychodzi się raz i o nich zapomina. Najfajniejsze w tym miejscu jest takie oto ustrojstwo, które kołuje bez wytchnienia, stając się wdzięcznym obiektem fotografowanym i filmowanym przez wszystkich – gości kawiarni wewnątrz i przechodniów na zewnątrz lokalu. Najlepiej usiąść przy oknie i obserwować latające filiżanki, czas szybciej zleci 😉 Dwa americano – 5 EUR. VI. Kohver Strefa odlotów, Talinna Lennujaam (lotnisko) Można twierdzić, że marny wybór kawiarni na Okęciu i ogólnie niezmienna od lat krajowa lotniskowa oferta bierze się stąd, że to małe nieistotne lotnisko w jeszcze mniej znaczącej europejskiej stolicy. Można się cieszyć, że wreszcie otworzyła się tam Costa (co tu kryć, w lotniskowej Costa Coffee FiK jest stałym klientem i docenia filtrowaną czarną), ale wystarczy krótka wizyta na lotniskach choćby właśnie w Tallinie, Rydze czy Helsinkach, by przekonać się na własne oczy, że nie, to nie jest normalne, że na głównym polskim lotnisku są trzy na krzyż miejsca, gdzie można wzmocnić się kofeiną, a kawa w nich zawsze kosztuje zauważalnie więcej niż w mieście. Normalnie jest za to gdzie indziej 🙂 Kawiarnia poniżej – Kohver – jest najlepszym podsumowaniem jakości kawiarni w Tallinie. To najfajniejszy lokal nie tylko ze wszystkich dostępnych na lotnisku w Tallinie, ale też ze wszystkich lotniskowych kawiarni w ogóle, w jakich przyszło nam się zatrzymać, a było ich sporo w różnych dużych portach. Przytulna, mała, klimatyczna, urządzona nietuzinkowo i pomysłowo. Kawa w pełnym wyborze (bez mlecznych podróbek typu latte), a pół litra naparu z chemexa – podanego jak trzeba – kosztuje tu tylko 6 EUR, czyli taniej niż w Komeet czy Renard Coffee Shop. Można? Można (ale jak widać – nie u nas). Do tego organiczne, bezcukrowe, zdrowe przekąski z samych owoców i gryki. Wygodne fotele/kanapy, przyjemna muzyka, ciekawski wystrój. Kohver spodobał nam się najbardziej, ale jest tu tylko jednym z kilku, i znów – na lotnisku również nie ma żadnej kawowej sieciówki. cdn.
Aby ułatwić Ci wyjazd, stworzyłem listę 5 hoteli, hosteli i apartamentów, w których warto nocować. Wszystkie propozycje mają dobry standard, położone w centrum miasta i nie są zbyt kosztowne. Mam nadzieję, że dzięki poniższemu spisowi łatwiej zdecydujesz o tym, gdzie spać w Tallinie.
Jeśli ktoś mnie obserwuje w mediach społecznościowych, mógł zauważyć, że spędziłam majówkę na Dolnym Śląsku. Wybierałam się tam od dawna, bo a) np. we Wrocławiu M nie był, a ja właściwie też nie (wycieczka klasowa w 7. klasie podstawówki się nie liczy, skoro nic z niej nie pamiętam), b) uruchomiłam „projekt: babcia”, czyli chciałam zobaczyć miejsca, w których kiedyś mieszkała moja od Wrocławia, jeszcze przed właściwym długim weekendem, i spędziliśmy tam łącznie 2,5 dnia przed podróżą do Kotliny Kłodzkiej i na koniec w jeleniogórskie (z grubsza okolice Karpacza). Po namyśle może termin nie był najlepszy, przynajmniej jeśli chodzi o tereny pozamiejskie. Dawno nie jeździłam po wsi polskiej poza własnym województwem, jeszcze dawniej nie wyjeżdżałam na majówkę i nie spodziewałam się takiej liczby ludzi zwłaszcza w miejscach – jak sądziłam – nie topowych turystycznie. Nauczka na przyszłość (choć, z drugiej strony, o tej właśnie porze roku krajobrazy upiększa kwitnący rzepak).WROCŁAWMoże za bardzo chciałam, żeby miasto, o którym tyle słyszałam (+ babcia mieszkała ok. 20 lat, poznała dziadka i wzięła ślub), mi się spodobało. Tymczasem… trochę jak z Trójmiastem. Powinno przypaść do gustu, i jest wiele plusów, ale serce szybciej nie bije ;). Może błędem było pójście pierwszego wieczora ok. 22 na Rynek? Bo w dzień to miejsce też mnie nie zachwyciło, ale przynajmniej wszystkie pstrokate szyldy, neony i reklamy na historycznych budynkach nie były podświetlone. Niestety, jest to cecha wszystkich znanych mi polskich miast i miasteczek, która mnie razi i przeszkadza. (I dlatego mam stosunkowo mało zdjęć z Wrocławia – bo próbowałam fotografować tak, żeby w kadrze tych ‘ozdób’ nie było). Wiem jednak, że wiele osób nie widzi żadnego problemu 😉 (wnioskuję z zachowania innych turystów).Co mi się więc podobało? Park Szczytnicki, przez który przejechaliśmy się rowerem miejskim (po tym, gdy okazało się, że moje z rzadka używane konto Veturilo działa i we Wrocławiu, i po tym, gdy udało nam się w końcu znaleźć dwa sprawne rowery… ;). Chciałam przede wszystkim zobaczyć Halę 100-lecia oraz Ogród Japoński (w którym chciałam odtworzyć zdjęcie Babci wcześniej tu pokazywane, ale pagoda się zmieniła… i liczba ludzi w tle również ;), ale ostatecznie podobała mi się dużo bardziej dalsza, mniej uczęszczana część parku. Przy okazji obejrzeliśmy też modelowe osiedle WUWA (gratka, jeśli ktoś lubi modernizm). Na plus też zaliczam Ogród Botaniczny w Ostrowie Tumskim (ale to doświadczenie, które moim zdaniem trudno zepsuć – jeśli się lubi ogrody botaniczne) i wystawę stałą w Centrum wszystkim jednak wielkim plusem Wrocławia jest to, że można tam dobrze zjeść; ba, dla gastronomii mogłabym nawet wrócić ;). Moje typy poniżej. Na śniadanie: DinetteNic nowego, lokal znajduje się w chyba każdym rankingu wrocławskich śniadań, sama słyszałam rekomendacje od ok. 10 osób. I były one zasłużone: wybór ogromny, gdybym nie była przy pierwszej wizycie ufiksowana na jajka po turecku, długo bym dumała, co wybrać. Były smaczne, podane z własnym pieczywem, jednak jeszcze bardziej sycące niż te, które samą robiłam (wydaje mi się, że to kwestia ilości jogurtu) i bardzo długo potem nie byłam głodna. Za drugim razem wybrałam opcję twarożek i warzywa, i też był to smaczny wybór, choć również większy niż się spodziewałam. Na wynos zamówiliśmy również bajgle. Co ciekawe, Dinette piecze je z innego niż zazwyczaj ciasta, tzn. w moim odczuciu to bardziej tureckie simit, co mi całkiem małe co nieco: W kontakcie/Craft na ManhattanieW sumie w przypadku W kontakcie powinnam powiedzieć „na hummus”, bo knajpka to właśnie serwuje: hummus w wielu postaciach, z różnymi dodatkami. Nie spodziewałabym się, że hummus + kapusta czy + kalafior to mogą być rzeczywiście udane połączenia a zostałam mile zaskoczona. Zupełnie przypadkiem dzięki wizycie w tym miejscu odkryliśmy też ciekawotkę architektoniczną pt. Manhattan, tj. białe (odnowione) i ciemnoszare (nieodnowione) bloki a la Gwiezdne Wojny, które mnie osobiście się całkiem z zewnątrz spodobały. Do jednego pawilonu przytuliło się także kilka food trucków (tzn. widzieliśmy trzy), tworzące Craft na Manhattanie. Udało nam się następnego dnia z jednego wozu kupić (i zjeść) całkiem smaczne kolację: Oda BistroO Odzie przeczytałam u Nakarmionej Stareckiej, zachęciłam się, obejrzałam zdjęcia potraw, na koniec zobaczyłam, że cena menu degustacyjnego to 95 zł – i uznałam, że nie ma nad czym się zastanawiać ;). Po wizycie mówię: idźcie! Może porównania do kuchni Trzópka są trochę na wyrost, ale dania są ciekawe i mimo ich restauracyjnego charakteru, można wyciągnąć także pomysły do wykorzystania w domu, jak choćby masło borowikowe czy dodatek świeżych liści szczawiu w zupie. Z zestawu pięciu dań nr jeden był dla nas… deser, a rzadko się to zdarza (poza pierwszą wizytą w Tamce). To ciastko, które widzicie w dolnym prawym rogu zdjęcia, zawierało, uwaga, grzyby (oraz kaszę manny). Wiem, że brzmi to dyskusyjnie, ale smakowało wspaniale – inne oblicze swojskiej kremówki ;). Nr dwa była wspomniana piwo: Browar Stu MostówJeśli lubicie piwo, chcecie popróbować różnych gatunków i popatrzeć sobie na kadzie, warto przejechać się na Karłowice (w ramach #babciaprodżekt zapoznawałam się z dzielnicami miasta) do Browaru Stu Mostów. Przetestowaliśmy kilka piw jasnych, w tym co najmniej dwa pale ale (obydwa bdb), nitro stouta (powtórek nie będzie 😉 oraz Schopsa, który jest również specyficznym produktem, bo tak naprawdę rekonstrukcją historyczną. Mnie przypomniał pierwsze piwo uwarzone przez M kilka lat temu ;), ew. piwo miodowe z Olde Hansa w Tallinie. Jeśli chodzi o jedzenie, nie liczcie na lekkie warzywne dania: raczej mają na celu stworzyć konkretną podkładkę pod piwo, a przystawki są wielkości dań głównych (albo zamówiliśmy same przystawki i wyszliśmy bardzo najedzeni).Na zakupy spożywcze: Hala TargowaTu trochę się waham, bo jako osoba poniekąd wychowana na Hali Mirowskiej i wciąż robiąca tam czasem zakupy nie mam wrażenia, że wrocławska Hala Targowa oferuje wybitny asortyment (zajmuje także mniejszą powierzchnię niż jej stołeczny odpowiednik, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę okoliczne targowisko), choć ciekawy wydaje mi się dość duży udział towarów kolonialnych (hiszpańskich, tureckich itd.) do zwykłych straganów warzywnych. No i w Warszawie nie ma takiej fajnej antycznej windy ;).I na koniec powinna być jeszcze kategoria „Na kawę”, ale nie będzie, bo nie znalazłam niestety miejsca, które by mi naprawdę pasowało, a te polecane (np. Cafe Targowa w ww. opisanej Hali) WROCŁAWIEMZ Wrocławia ruszyliśmy do Kotliny Kłodzkiej: po krótkim przystanku w Kamieńcu Ząbkowickim zwiedziliśmy Kłodzko (gdzie okazało się, że kawiarnia Kavosh, w której schowaliśmy się przed deszczem, robi zupełnie przyzwoite espresso macchiato) i zjechaliśmy do Pałacu Piszkowice, naszej bazy przez trzy dni. Na lokalizacji mi zależało ze względu na bliskość do Bożkowa (skąd pochodziła moja rodzina), ponadto mieszkanie w pałacu, który jest w trakcie renowacji i dopiero się otworzył dla gości jest ciekawym doświadczeniem (zwłaszcza, jak można porozmawiać z właścicielem-pasjonatem). Jeśli Wam nie przeszkadza, że jest to work in progress, bardzo polecam (zwłaszcza w porze roku/aurze która pozwala spędzić trochę czasu na którymś tarasie ogrodu). Dodatkowym plusem jest bliskość całkiem dobrej restauracji w Pałacu Kamieniec (4 km z Piszkowic, co można potraktować jako odległość spacerową, nawet jeśli jest to spacer brzegiem szosy, więc jedliśmy tam dwa razy). Dla nas była to także dobra lokalizacja do paru wycieczek pieszych niekoniecznie drogą utwardzaną. Od jakiegoś czasu chciałam pojechać w Góry Stołowe – właściwie to od kiedy przeczytałam Boczne drogi, czyli od jakichś trzydziestu lat. Szczeliniec (istotny dla akcji powieści 😉 wyobrażałam sobie jednak nieco inaczej, i nie chodzi mi akurat o infrastrukturę z czasów PRL, a raczej ukształtowanie terenu. Tak się złożyło, że pojechaliśmy tam na samym początku, i już na widok parkingu uznałam, że może jednak turystów nie brakuje (mimo dość wczesnej pory, chłodu, wiatru i kiepskiej widoczności). Kolejne trasy (okolice Radkowskich Skał czy Góry Złote z Jawornikiem Wielkim) zaplanowałam bardziej kameralne, choć, jak się okazało, też więcej osób niż na to liczyłam miało ten sam pomysł ;). Jak to ujął M: „Wszystko przez Przerwę-Tetmajera”, pijąc do siły turystyki pieszej w narodzie polskim. Obiektywnie jednak powinniśmy się cieszyć z aktywności fizycznej kontra stereotypowa wizja majówki pt. pokotem koło grilla, a atrakcyjne tereny i widoki w końcu do tego zachęcają. Te wędrówki przerywaliśmy sobie zwiedzaniem uzdrowisk typu Kudowa czy Lądek Zdrój. To pierwsze miasto pozostanie dla mnie „tym z retro kuchnią”, przy czym mam na myśli takie niedawne retro. Może zdjęcie poniżej wyjaśni najlepiej, o co chodzi ;). Nie wiem, jak wy, ale ja takiej porządnej zapiekanki, jak w latach 80. mogłam kupić dwie minuty spacerem od bloku, nie jadłam właśnie od lat 80. A na widok deseru z galaretką (w kawiarni Sissi – jaka znajoma nazwa ;0 – w budynku Domu Zdrojowego) zaczęłam nucić „Jesteśmy na wczasach”. Warto dodać, że większość deserów i tortów w gablotkach zawierała galaretkę, ale niestety kremu sułtańskiego nie widziałam (a był to kiedyś mój ukochany deser).Dodatkowo wyjeżdżając z okolic Kłodzka pokrótce zwiedziliśmy Świdnicę, która mnie miło zaskoczyła. Podobał mi się Kościół Pokoju wraz z przylegającym (dość niestety zaniedbanym) cmentarzem, a także pobliska dwa dni urlopu spędziliśmy „z widokiem na Śnieżkę”, w Miłkowie, trochę kontynuując klimaty retro, bo pod pewnymi względami w Pałacu Spiż czas się zatrzymał ;). Jeśli macie ochotę na dania obiadowe z bukietem surówek (które moim zdaniem są bardzo dobrą tradycją) albo na śledzia, który ma i śmietanę, i surowe jabłko, i sporo cebuli na boku, a do tego całkiem dobre piwo (większość gości kupuje hurtem na wynos), wpadnijcie tam na obiad. Nie liczyłabym jednak na dania wegańskie czy jarmuż. Z tym łatwiej będzie w Karpnikach, dokąd pojechaliśmy do restauracji, a to, że mieści się w (kolejnym) zamku, było dodatkowym bonusem ;). Jedliśmy zupy-krem (burak/papryka) oraz mięso (jagnię/dziczyzna) – wszystko smaczne, może nie wyjątkowo odkrywcze, ale nie wahałabym się polecić innym (podobnie jak ww. Kamieniec). Wcześniej tego samego dnia zamiast wspiąć się na Śnieżkę (co przed Szczelińcem nawet rozważałam), mokliśmy w Rudawach Janowickich, ale choć z punktu widokowego (tzn. Małej Ostrej) było widać głównie chmury, była to całkiem satysfakcjonująca wpis podróżny wyszedł dłuższy niż planowałam – ciekawe kto dobrnął do końca ;). Dodam, że nie opisywałam wszystkich miejsc, w których się zatrzymywaliśmy, bo starałam się skupiać na plusach. Może jednak przegapiłam jakieś prawdziwe perełki? Jak tak, proszę o info, przyda się na następny raz. Kulinarne wpisy nieczęsto goszczą na naszym blogu. Jednak ilość miejsc w Dublinie, w którym próbowaliśmy jedzenia była tak duża, że postanowiliśmy tej kwestii poświęcić osobny post. Nie znajdziecie tu co prawda przepisów na konkretne dania, gdyż to coś w rodzaju niewielkiego przewodnika w stylu gdzie i co zjeść.